26 marca 2021

Trzeba zawsze być sobą. Chyba że możesz być piratem. Wtedy zawsze trzeba być piratem. Tego poranka zdałem sobie sprawę, jak bardzo przez ostatnie lata ewoluowałem. Ze skromnego chłopaka z subtelnym wyczuciem komizmu, wychowanego na polskim zadupiu, stałem się podróżniczym ćpunem i bestią wyjazdową. Mogło być gorzej. Zawsze mogłem zostać osiedlowym żulem i bestią żabiksową.

Na samą myśl o powrocie do domu, w mojej głowie nie było już nawet śladu po tęsknocie za nim. Zamiast tego zaczęły się w niej tlić pomysły na kolejne szalone wyprawy. Może teraz Meksyk, może Australia, a może Nibylandia? Gdziekolwiek, aby tylko ruszyć ku słońcu, i aby na pewno gdzieś porządnie spierniczyć. Nie wiedzieć czemu równocześnie, być może ku przestrodze, podświadomość wysłała do mnie list w postaci niezamawianych wcześniej zdań słynnej Modlitwy Pokoju Reinholda Niebuhra: „Boże, obdarz mnie pokorą, bym zaakceptował rzeczy, których nie umiem zmienić, odwagą, bym zmieniał rzeczy, które zmienić umiem, i mądrością, bym dostrzegał między nimi różnicę”. Mądre i trochę z dupy jednocześnie w tych karaibskich okolicznościach. Mój mózg to porypany wynalazek. Zagadka, której sam nie rozumiem. Na szczęście jestem do niego na tyle przyzwyczajony, by nie chcieć przy nim majstrować i nic w nim zmieniać.

Nasza kotwica poszła w dół w Przesmyku Świętej Anny koło miasteczka Caritan na Martynice. Była 10:00 rano, kiedy kończyliśmy śniadanie i szykowaliśmy się do eksploracji pobliskiego lądu. Kapitan rozwiózł pontonem Makłowiczów, Przyjaciela i mnie na pobliską plażę. Sam powrócił do Mecenasów, którzy pozostali na katamaranie. Od dobrej godziny rozgłaszali wszem i wobec silną potrzebę kontemplowania upragnionego przez nich „odpoczynku”. Nasz plan był niezwykle ambitny – czas wolny do 17:00 – potem powrót na statek i wspólne grillowanie tuńczyka. Na plaży było niewiele do eksplorowania poza nią samą. Szukaliśmy baru, a Makłowicz szukał piña colady dla wybranki swego serca. Ten karaibski przysmak, nie dalej jak dwa dni temu, podbił do reszty serce Makłowiczowej, tym samym robiąc jej mężowi wyraźną konkurencję.

Pierwsze miejsce, które znaleźliśmy na plaży, wyglądało jak bar, ale przy bliższym poznaniu barem zupełnie nie było. Drugie, pomimo że było barem – na bar nie wyglądało. Trudno się czasem połapać, o co w tym chodzi. Na szczęście mieli tam piwo i, jak się szybko okazało, tylko piwo…

 Kupcie mi piña coladę – powtarzała co chwilę Makłowiczowa nad moim uchem.

– Sir, poprosimy trzy piwa i raz piña coladę – złożyłem zamówienie.

– To ja też chcę piña coladę – odezwał się solidarnie Makłowicz.

– I jeszcze fajki – dodał mi zza pleców po angielsku Przyjaciel.

– Zatem poprosimy dwa piwa i dwie piña colady – zmieniłem zamówienie.

– Sir… no piña colada, no cigarettes. Sir… a piwa są tylko małe – dopowiedział barman.

– To poproszę cztery piwa – zdecydowałem.

– Ja nie chcę piwa. A jest moja piña colada? – spytała mnie Makłowiczowa stojąca tuż za mną. Przecież informacje płynące bezpośrednio od czarnego barmana, słyszalne na dobrych dziesięć metrów, nie mogły być dla niej prawdziwe. To ja byłem tutaj białasem, który ma w tej materii ostatni zdanie. To ja tu uwiarygadniam rzeczywistość. Jak taki barman może cokolwiek wiedzieć o piña coladzie?

– Nie ma… są tylko piwa. Chcesz piwo? – zapytałem, kryjąc jak tylko mogłem poirytowanie.

– Nie, ja chcę piña coladę, nie chcę piwa – odpowiedziała stanowczo.

– Ok, zatem tylko trzy piwa – powiedziałem raz jeszcze do cierpliwego barmana.

– A czemu nie ma piña colady? – zapytała mnie zrezygnowana Makłowiczowa. Tak z nią było w kółko… Mała dziewczynka w ciele dorosłej kobiety tupała nóżką na niedobry świat, który nie zapewnił jej dostatku drinków na tej dzikiej plaży. Makłowicz to był święty człowiek, że to tolerował i odważny jednocześnie, bo zaryzykował napicie się z nami tego trzeciego piwa.

Ruszyłem z Przyjacielem plażą w stronę kolorowej wioski widocznej w oddali. Dzieliło nas od niej może pięć, może dziesięć minut pieszo. Byliśmy pewni, że poza wioską spotkamy tam niebawem kolejne lokalne sensacje. Nie pomyliliśmy się. Naszym oczom szybko ukazały się senne karaibskie domki ubrane od stóp do głów w paletę wszystkich egzotycznych barw naraz. Towarzyszył im jeden czynny sklep z browarixami i nie więcej niż dwa bary. Z tego jeden z tych barów był jak zwykle zamknięty. Makłowicze na szczęście postanowili zostać na plaży. Podobno byli zblazowani, zmęczeni i niegotowi na dalszą eksplorację czarnego lądu. Mieliśmy zrobić dla nich zwiad i pozostać z nimi na łączu komórkowym, w razie gdyby udało nam się namierzyć cokolwiek, co zawiera w sobie choćby gram piña colady. Prawdziwa historia była taka, że Makłowicz oczywiście zapomniał zabrać ze sobą butów z jachtu. To z kolei generowało kolejne ogólnoświatowe problemy z jego poruszaniem się boso w tych ultra-ekstremalnych rajskich warunkach. Zamiast chodzenia po trudnym terenie, postawił na zabawy swoim dronem. W ten sposób dzielnie przeprowadzał rozpoznanie terenu z powietrza, fruwając hałaśliwym badziewiem co i rusz nad naszymi głowami. Szliśmy na miejsce i żaden z nas ani przez sekundę nie żałował, że idziemy tam sami. Wręcz przeciwnie – wkoło nas zapanowała radość i niespotykana dawno cisza. Tego zgranego małżeństwa, z pokaźnym pakietem piętrzących się im non stop problemów, mieliśmy obaj po dziurki w nosie. Co najmniej jeden piszczący i stękający kłopot rozwiązał się sam i zajął się, na szczęście, sobą.

Gdy doszliśmy do miasteczka, słońce waliło nam już po głowach niemiłosiernie. Było akurat samo południe i gorąco jak w dobrym westernie. Miałem dziwne wrażenie, że wszystkie te miasteczka są częścią lokalnego spisku architektów. Gdyby ktoś mnie porwał, i dla żartu teleportował z jednej wioski do dowolnie innej, nie zauważyłbym absolutnie żadnej różnicy w tym, gdzie się akurat znajduję. Z uwagi na chwilowy brak lepszych pomysłów na życie, w pobliskim sklepie nabyliśmy z Przyjacielem całą reklamówkę zimnych browarixów i przycupnęliśmy z nimi na sklepowym murku, zatapiając się dzięki nim w lokalny marazm. Pech chciał, że już po kilku minutach Makłowiczowa się za nami stęskniła. Filozoficzne rozmowy dwóch samców bez kobiet dobiegły końca po nie więcej niż pół godzinie. Wszyscy byliśmy znów w komplecie, by móc sączyć piña coladę w barze obok, a przy okazji słuchać obelg na Kapitana, który śmiał zlecić Makłowiczowej zakup oliwy w drodze powrotnej.

– Mógłby sobie usmażyć tego tuńczyka i platany na czymś innym niż oliwa – dowodziła odkrywczo Makłowiczowa. 

Byłem bliski tego, by samemu wtedy kupić tę oliwę, ale hejt reszty grupy paraliżował wszelkie moje inicjatywy w tym temacie. To nic, że Kapitan na tej oliwie miał gotować kolację dla całej załogi. Tego popołudnia czekała nas jeszcze ostania na tym rejsie kąpiel w morzu, wojna błyskawiczna SMS-ami wymienianymi z Kapitanem, że: „Przecież mógłby po nas podpłynąć w zupełnie inne miejsce pontonem niż to, na które się pierwotnie z nim umówiliśmy”. Na końcu tej wyniszczającej szarży zbędnych światu rozmówek o niczym, Kapitan zastał nas pokornie czekających na powrót na statek – w miejscu zgodnym z pierwotnymi ustaleniami.

Kiedy wróciliśmy, rozpalał się właśnie grill na naszym pokładzie. Miałem Makłowiczów tego dnia serdecznie dość. Od miłości do nienawiści rzeczywiście czasem jest niedaleko. Pomimo tego, że ta parka była tylko sobą, mnie włączyła się do nich spora niechęć. Najbardziej radował mnie fakt, że być może – z Bożą pomocą – od niespotkania ich już nigdy więcej w moim życiu, dzielą mnie najwyżej godziny.


Dodaj komentarz