24 października 2020

Zauważyłem, że świat lubi obchodzić się ze mną metodą na wnuczka. Gdybyście nie wiedzieli, jest to taki cwaniacki sposób zmiękczania babci lub dziadka podstawionym wnuczkiem w tarapatach, w celu wyciągania od nich pieniędzy. Dziwnym trafem zaczęli tę metodę stosować na mnie wszyscy, którzy mają za daleko do banku lub bankomaty jakoś niespecjalnie chcą z nimi współpracować. W ten sposób od lat, co i rusz objawia się w moim życiu jakiś nowy wnuczek, dla którego jestem kasiastym dziadziusiem, który nie ma nic lepszego do roboty jak dawanie się robić i kroić pod pretekstem pożyczki na wieczne nieoddanie. Do dziadka zawsze można i wypada zadzwonić z jakimś kitem, bo dziadkowie wnuczkom nie odmawiają w potrzebie. Mam miękkie serce, dlatego mam zadatki na doskonałego frajera. Dla wnuczków jestem typem, który ma w domu całe bieliźniarki brudnych starych gaci. Mam w nich oczywiście poupychane niepotrzebne staruchowi do szczęścia hajsy, które najbardziej przydadzą się akurat komuś innemu. Szczęśliwie dziadzia ma gest wielkości Brazylii i jest on w zasięgu każdego, kto wyciągnie po niego łapę z odpowiednio spreparowaną prośbą. Tym sposobem przez lata udawało mi się skutecznie przyciągać do siebie, na prawdopodobnie już wsze czasy, przeróżnej maści bliskich mi pozornie ludzi poszkodowanych przez niedobry los. Jak to mówią nie ma na tym świecie trwalszej miłości niż ta z kredytem. Dziś mało jest osób niemających swego długu wdzięczności wyrytego na swej ostatniej desce ratunku przechowywanej u mnie w komórce między marynatami i słoikami z ludzkim mięsem. Zapragnęła oznaczyć się na niej nie tylko moja rodzina, najbliżsi, ale też dalsi ziomkowie, a nawet całkiem dalecy znajomkowie, których zaczynam pomału nie pamiętać. W mych przepastnych kieszeniach spotykałem już chyba zbyt wielu. Zaczęło się niewinnie od mych stwórców, którzy 20 lat temu zapomnieli o płaceniu podatków. Potem już tylko wprawiałem się w mojej misji. Było to łatwe dzięki zalanych i zadłużonych po uszy krewnym zbierających na spłatę chwilówek, rodzinnych frajerów skuszonych reklamą pobraną z jakiegoś drzewa po ostrym melanżu albo wujków zbierających na szczepionki i inne niezbędne do życia bzdety. Ewidentnie związki z moją rodziną to jakiś kosmiczny mezalians. Pomocy mej doświadczali ochoczo też inni – ubogie ex-żony, przyjaciółki ubogich ex-żon, przygodne koleżanki, przyjaciele oraz byli przyjaciele, którzy wypisali się z przyjaźni na ich własną prośbę. Jak się domyślacie czasem wygodniej jest zerwać kontakt niż oddać dziadkowi jego hajsy. Zabawne, że pytany o kasę dłużnik zwykle rozgrywa niezręczną sytuację swoim fochem. W ten sposób dziadzio frajer zawsze przegrywa dostając między oczy zarzut sądowy od najbliższej rodziny o tym jak to on „kocha tylko swoje pieniądze”. Nie wiedzieć czemu te wszystkie tragiczne postaci magicznie łączy jeden, wspólny mianownik – hobby o nazwie dojenie frajera. Przebieg tej czynności rozpoczyna się zwykle jakże niewinnie – od wysłuchania przeze mnie pierdyliarda ckliwych opowieści roztaczanych w taki sposób, by mnie odpowiednio rozmiękczyć. Wszystkie one to przesiąknięte niezaradnością studium wielkiej rozpaczy opowiedziane mi prosto w oczy. Historie niczym z horrorów o złych i bardzo przebiegłych kobietach, wymagających kochankach, niesprawiedliwych kasynach, chytrych bankach, podłych ludziach wciskających fejkowe kredyty, których nie da się potem spłacić i różnych innych ludzkich bestiach spotykanych co i raz w życiu. Każda z nich podstępnie uderzała w me miękkie serduszko niczym łom z zaskoczenia. Groźby skoków z mostu i targnięcia się na własne życie, wewnętrzne tragedie i rozterki „jak żyć”, wizje głodu i chorób, utraty pracy i niemożności jej sobie na tym świecie odnalezienia, hazard, alkoholizm i nieziemski kac, niesprawiedliwość społeczna, tyrania złych ludzi to do niedawna był mój chleb powszedni. Potem nie pozostawało mi już chyba nic więcej jak dziękować opatrzności, że mogę komuś na coś się przydać. Prywatny niezamawiany przeze mnie wolontariat by musieć pomagać i wybawiać z opresji ludzi dla mnie ważnych, o których dobry Bóg jakoś zapomniał rozdając cały rozum i inteligencję mnie. Przecież moje rzekome bogactwo pojawiło się u mnie nader niesprawiedliwie. Zupełnie bez najmniejszego wysiłku spadło mi ono kiedyś prosto z nieba kiedy podbijałem o 5 rano kartę na zakładzie w fabryce azbestu. To nic, że przeciętnie ambitny człowiek taki jak ja zapierdalał od ćwierć wieku w korpo niszcząc sobie tam włosy, życie i nerwy. Co za chamstwo, że właśnie jemu udaje się coś zgromadzić. Tacy jak ja, powinni swój dług ludzkości za to bezwstydne szczęście jakim ich los obdarzył spłacać. 

Ten mój nieprzysługujący mi hajs to jednak miły ukłon od życia. Absolutnie i bez wysiłku nazbierany, kole on niezmiennie w oczy całe rzesze ludzi. Hajs dzięki któremu ja „tym złym” być mogę, gdy nie lubię się nim dzielić z bliźnim napotkanym. I ten spierdolony program we mnie, który nigdy nie pozwolił mi się przed tym obronić. Program, od którego nie potrafiłem nie-pożyczyć, nie-poratować, nie-chwycić mą dłonią pomocną i nie-wybawić z opresji chwilówek i banków. Bo przecież świat sam te chwilówki i spirale kredytów daje ludziom na siłę.

Przelało mi się i ulało to właśnie. Tym sposobem osiągnąłem mój kres dobroci wszelkiej. Mój prywatny kres bycia frajerem dla świata. Doszedłem do etapu, kiedy chcę móc sobie w lustro z dumą popatrzeć. Bo to dziwne jest wszystko zbyt mocno. Tylu niewinnych ludzi, niezawinionych niczym, bezbronnych i nieświadomych. Dziwne, że mnie nigdy kredyt żaden nie spotkał. Niezwykłe, że nikt mnie nie namówił na pójście do kasyna by wszystko co mam tam przejebać. Niesamowite, że od banków nigdy niczego nie potrzebowałem. A przecież pochodzę z biednej rodziny i nikomu nic nie ukradłem. Od nikogo też nic nie dostałem w pakiecie startowym. A i u mafii kredytów ochoczo nie brałem. Lecz najdziwniejsze, że po mimo tej fortunności losu, na luziku pozwalałem, aby „jebał mnie pies, jebała cała wieś” jak to zgrabnie ujął Dr. Hackenbush w którejś swojej piosence. 

Dopiero teraz umiem się przyznać, że bycie naiwnym frajerem coś mi tam jednak robi w emocjach. Po latach widzę, że dawanie się robić nie jest mi obojętne. Dużo czasu potrzebowałem by mieć siłę i umieć wybierać to chcieć pierdolić, nie katować się tym, że komuś nie pomogę, nie męczyć, że człowiekiem złym od tego niepomagania będę. Bo ja chcę mieć znów szacunek do samego siebie. Teraz już tylko czekam aż ktoś wyciągnie swą tłustą łapę do mnie po więcej. Czekam by z uśmiechem na ustach bez wdawania się w szczegóły i bez zbędnej rozmowy móc z dumą powiedzieć mu dumne „nie”. Móc wspiąć się na wyżyny nie-dobroci, asertywności, nie-litości, lucyferyzmu i odpowiedzieć „nie” z całą stanowczością tego wyrazu. Z całym jego pięknem i pietyzmem jego krótkiej formy. „Nie” i hollywoodzki uśmiech w bonusie, „nie” i banan satysfakcji z samego siebie. Niech wszystko na mej twarzy od teraz wyraża mądrość łacińskiej sentencji: „Illegitimi non carborundum” lub jak kto woli w wersji śpiewanej przez Bono: „Don’t let the bastards grind you down”. Od dziś przestaję się dawać robić już na zawsze.

Zaprowadzam oto w mym życiu szacunek do mojego własnego siebie. Tak by umieć o sobie kiedyś powiedzieć, że jestem jak L’Oreal – jestem siebie warty.

Jedna myśl na temat “24 października 2020

  1. Mega wiele banalnych frazesow pojawilo mi sie czytajac twoj wpis…ale odpuszcze i sobie i tobie. Na koniec zacytuje jednak klasyka 😉 – Money, money, money; Must be funny In the rich man’s world 🙂 I tym optymistycznym akcentem zycze Tobie wytrawania w Twej zamierzonej asertywnosci 🙂

Leave a Reply to BBCancel reply