24 kwietnia 2019

Szczęśliwie święta minęły mi w oparach alkoholu i poczucia błogości powodowanego pochłanianiem kilogramów świątecznych pyszności. Jedzonko przeplatały długie, relaksacyjne rodzinne spacery na „piwo w rękę” czyli na PWR. Mimo, że zasadniczo w mojej rodzinie wszelkie świąteczne kłótnie wynikają zwykle z nadmiaru lub niedoboru alkoholu tym razem zioło, które przybyło do naszego domu w bonusie, prosto z zaprzyjaźnionych Czech, mocno spłaszczyło wszelkie kontrowersyjne świąteczne emocje. Kłótni nie było nawet jednej. Myślę, że do tego stopnia było nam wszystkim ze sobą pomyślnie, że mało kto cokolwiek z tych świąt dziś pamięta. Dlatego z radością da się powiedzieć, że ten zwykle jakże trudny okres był dla wszystkich wyjątkowo udany. Kiedy udało nam się wreszcie o własnych siłach zwlec nasze wymęczone zwłoki od suto zastawionego stołu i wyjrzeć na polskie słoneczko poczuliśmy wszyscy dużą ulgę, że to już koniec świąt.

Machała dziś w moim kierunku piękna blondynka. Kiedy odmachiwałem zorientowałem się, że to machanie nie było do mnie. Żeby nie wyjść na głupka ja machałem dalej. Na moje machanie zareagowała taksówka, która podjechała i wybawiła mnie z tej niewygodnej sutuacji. W ten sposób dotarłem na lotnisko w Warszawie. Nieprzypadkowo znalazłem się właśnie tam. Kupiłem sobie bilet na koniec świata – wprost do Bangkoku, a pobyty na lotniskach są niezbędne by realizować skutecznie podróże do Bangkoku.

„Anni, amori e bicchieri di vino, nun se contano mai” to moja ulubiona fraza we włoskim języku. Znaczy mniej więcej tyle co jedenaste przykazanie: „nie będziesz liczył lat, kochanków i kieliszków wina”. U mnie należałoby dodać – nie będziesz liczył godzin spędzonych w samolocie o ile jest dostępne darmowe wino. Niestety te samoloty są dość sporą upierdliwością. Po pierwsze nigdy nie wiesz kogo będziesz mieć za sąsiada, a po drugie ile można łoić tych kieliszków darmowego wina kiedy lecisz 13 godzin? Wisienką na torcie i ciekawą kontrowersją był dla mnie komunikat wyświetlany co chwilę na monitorkach podczas pierwszego lotu którym frunąłem. Podróżnym zalecali nie odpinać pasów podczas modlitwy. I nie były to wcale linie lotnicze Vaticana Airlines. Przeciwnie, były to porządne arabskie najlepsze praktyki samolotowe w katarskich liniach lotniczych w stylu „na bogato” zmierzających właśnie do Kataru. Zastanawia mnie tylko czy arabskiemu Bogu robi różnicę jak bardzo ludzie podczas kontaktu z nim są przypieci do czegoś. Mnie osobiście, gdybym był na Jego miejscu, bardziej zależałoby aby w czasie gdy ktoś się do mnie modli raczej był podpięty pod terminal MasterCard. Wtedy kapucha takiego gościa zasilałaby moją korporację religijną, a gość byłby szczęśliwy bo odkupił za tą kapuchę swoje grzechy, czyli ofiarował swoją kasę za coś co tak naprawdę nikogo nie obchodzi, a jeszcze mniej kogoś obchodzi jego przypięcie do pasów w samolocie. O tempora, o mores!

Kolejne doświadczenia multikulturowe spotkały mnie już za chwilę w poczekalni na drugi lot. Otóż będąc na lotnisku w Doha w miejscu wyraźnie wyznaczonym na spokojny sen, i to ze wstępem tylko dla mężczyzn, o dziwo nie spotyka się ludzi, którym jest w głowie jakikolwiek sen. Mimo, że zachowując się jak prawdziwy Janusz latania zawczasu buchnąłem sobie z pierwszego samolotu kocyk i poduszeczkę nie zmróżyłem oka nawet na chwilę. Po mojej lewej stronie miałem towarzysza z Polski, który co chwile nadawał do mnie coś po polsku, a po prawej stronie stereo trzech Hindusów. Każdy z nich był od siebie w odległości nie większej niż 4 centymetry i każdemu akurat doskwierała głuchota, która objawiała się niemożliwym do zniesienia darciem hinduskiej japy. Podczas porozumiewania się między sobą o tej 3 nad ranem darcie japy to jak się okazuje prastary hinduski obyczaj. Doszło do tego, że mnie i koledze z dalekiej Polski odwetowo również zachciało się wydzierać japę ile tylko wlezie. I tak pobudzeni, pogrążeni w zabawie w upierdliwość między narodami zastała nas 7 rano i kolejny lot tym razem do Bangkoku.

Tuż przed lądowaniem przeczytałem o Bangkoku, że jest to najgorętsze miasto świata. Doświadczyłem tej znamiennej upierdliwości na własnej przetachanej przez święta i samoloty skórze już w pierwszej sekundzie po wyjściu z samolotu. Temperatura jest tu taka, że niejedna nasza krajowa sauna ma szansę się porządnie zainspirować jak należy grzać.

Jak twierdzi internet poza buchającym upałem Bangkok to również: „Miasto aniołów, wielkie miasto i rezydencja świętego klejnotu Indry – Szmaragdowego Buddy, niezdobyte miasto Boga, wielka stolica świata, ozdobiona dziewięcioma bezcennymi kamieniami szlachetnymi, pełne ogromnych pałaców królewskich, równającym niebiańskiemu domowi odrodzonego Boga; miasto, podarowane przez Indrę i zbudowane przez Wiszwakarmana”. Dla mnie jest to magiczne połączenie typowej chińskiej rozpierduchy, którą miałem okazję oglądać w Shanghaju z rozpuerduchą meksykańską możliwą do podziwiania w Meksyku i odrobiną uroku z Autonomii Palestyńskiej.

Kiedy włóczysz się ulicami Bangkoku jedyne czego doświadczasz to niebywałe zapachy, ogromny koloryt wszystkiego, stragany, bieda najniższych ludzi na świecie i bogactwo pijanych białych turystów, pędzące ulicami ogromne karaluchy ścigające się z jadącymi na oślep skuterami, masy turystycznych ciał wszystkich ras i lokalne wesołe buzie Azjatów próbujące wcisnąć Ci za kilka tajskich bathów absolutnie wszystko co tylko da się wcisnąć.

Gdy wraz z moimi towarzyszami podróży uraczyliśmy się już najlepszymi krewetkami świata zachciało nam się wszystkim doświadczyć ekscytacji lokalnej nocy. Dzisiejszego poranka mam już tylko przebłyski z tego co tej nocy robiliśmy. Pamiętam więc z naszych wybryków nie za wiele. Pamiętam jak pędziliśmy po obłędnych nocnych ulicach Bangkoku dwoma tuk tukami po to by na własne oczy zobaczyć dzielnice upadku cywilizacji człowieka. Kiedy za praktycznie tyle co nic możesz zapłacić i posiadać każdą młodą dziewczynę w mieście, wystawioną na sprzedaż niczym w galerii. Kiedy jesteś zapraszany do gry w ping ponga polegającej na odbieraniu piłeczek wystrzeliwanych z młodych dziewczęcych cipek w Twoim kierunku, kiedy lepiej nie pytać o cenę czegokolwiek jak nie jesteś zainteresowany seksem z tym czymś…

Na szczęście udało mi się ostatecznie zasnąć w tym lokalnym nocnym żarze, towarzystwie trzycentymetrowych karaluchów będących absolutnie wszędzie, swoistego obrzydlistwa tak zjawiskowego, że aż mistycznego i z niewielką pomocą amerykańskiego alkoholu. Jestem bardzo z siebie dumny, że dałem radę obudzić się dziś sam ze sobą i bez nikogo obok… ufff…

2 myśli na temat “24 kwietnia 2019

Dodaj komentarz